Dzieciństwo
mijało najszybciej. Wydawało się, że stanowiło jedno mrugnięcie okiem, gdy
patrzyło się na resztę swojego bytowania. Prawda jednak była taka, że nieliczni
dożywali wieku powyżej pięćdziesięciu lat. Życie w Zuflucht toczyło się szybko,
ale monotonnie. Wszystko miało ustalone swój niezmieniony od setek lat rytm.
Rosnące wokół wioski drzewa chroniły nas przed złem, osłaniając głowy dzieci,
gdy te bawiły się na zewnątrz, oraz dorosłych, kiedy wykonywali swoje codzienne
obowiązki. Łączniczka mówiła, że Bogowie mają lud w swojej opiece i nie
pozwolą, aby stało nam się cokolwiek złego. A my jej wierzyliśmy, każdego ranka
z uśmiechami na twarzach wypowiadając ciche słowa modlitwy. Byliśmy silni i
właśnie tę siłę wpajano nam już od pierwszego zaczerpniętego oddechu.
Pamiętałam
wszystko. Najbardziej twarz matki spoglądającej w moją stronę, gdy biegałam z
innymi dzieciakami po niewielkiej przestrzeni otoczonej lasem z każdej strony.
Jej długie, rude włosy odbijały słoneczne światło, tworząc wokół głowy tę
dziwaczną, świetlistą aureolę. Lubiłam sobie wyobrażać, że Bogini Słońca
umiłowała ją do tego stopnia, iż obdarzyła kobietę właśnie tą złotą poświatą.
Kiedyś nawet spytałam Friedricha, czy ja też zostałam obdarowana błogosławieństwem
Sonne, tak samo jak moja rodzicielka. Wybaczyłam mu śmiech i stwierdzenie, że
jestem za brzydka, aby chociażby zwrócić na siebie Jej uwagę. Miałam wtedy
siedem lat, on za tydzień kończył osiem. Dzień Wyboru zbliżał się nieuchronnie
dla nas obojga, chcąc pozbawić nas ukochanej wolności i błogości oraz narzucić
pewne obowiązki, w tym naukę. Kiedy jednak mój przyjaciel przestał być
dzieckiem, otrzymując jako amulet płaski, metalowy krążek – dorośli nazywali go
monetą – z wygrawerowaną na nim cyfrą dwa, zostałam sama. Wszyscy albo byli
zbyt zajęci, żeby się ze mną bawić, albo wręcz przeciwnie – nie chcieli grać ze
mną w berka ani przepędzać zajęcy, udając polowanie, bo uważali tę grę za zbyt
nudną. Woleli używać do zabawy drewnianych figurek podobnych do tych, które
miałam ja, będąc cztero- lub pięcioletnim brzdącem. Dlatego też nie ubolewałam
nad faktem, że niedługo po urodzinach Friedricha nadszedł czas i na mnie. Pomimo
zimy grupa mężczyzn z samego rana wyruszyła w stronę Berlina.
Niewielu
mieszkańców kiedykolwiek ujrzało to miejsce z odległości bliższej niż kilka
kilometrów, które nas od niego dzieliło. Podobno, zanim Tytani zstąpili na
ziemię, nasze terytorium stanowiło przedmieścia metropolii. Do znanych mi
czasów jednak zachowało się samo centrum, a okolice wokół niego zostały
zarośnięte przez świerki oraz inne gatunki drzew iglastych z gdzieniegdzie
ukazującymi się brzozami. Szaro-bure ruiny były widoczne dopiero wtedy, kiedy
weszło się na czubek jednego z najwyższych konarów lub górę Müggelberg, na
której wypasaliśmy bydło. Nieznacznie wznosiły się ponad linię lasu, strasząc
swoim wyglądem, tak różnym od tego, który znałam z Zuflucht. Ogromne budowle w
niczym nie przypominały drewnianych chat. Wydawały mi się niesamowicie potężne,
mimo że widziałam jedynie szare punkciki będące szczytami najwyższych gmachów. Po
prostu fakt, że wszechobecna zieleń nie dała rady skryć ich przed oczami gapiów,
sprawiał, że zapalała mi się czerwona lampka. Szczerze mówiąc, nigdy nie chciałam
tam iść – w wiosce czułam się bezpiecznie. Ludzie nie chodzili tam bez powodu,
a najważniejszym z nich były właśnie ósme urodziny któregoś z mieszkańców.
Powiadało się, że Berlin to miejsce święte, zbudowane rękami naszych przodków
oraz świadczące o ich dawnej potędze. Według legend to sami Bogowie stworzyli metalowych Tytanów i
powybijali za ich pomocą większość naszego gatunku, aby na nowo zaprowadzić
porządek na świecie. Dlatego też ruiny miasta stanowiły ogromny, w pewnym
sensie święty skarbiec, w którym odnajdywano przedmioty Pradawnych, dla nas
będące amuletami towarzyszącymi nam aż do śmierci. Każdy zdawał sobie sprawę,
że nie było to nic wartościowego pod względem materialnym, ale kierowała nami
wiara. Wiara w to, iż w każdej z tych rzeczy istnieje jakaś Boska cząstka.
Pamiętałam głos
Łączniczki, gdy ta darowała mi przyniesioną przez posłańców srebrną,
niesamowicie cienką i lekką bransoletę.
— Lydio, od
dziś jesteś oficjalnie częścią Zuflucht. Jesteś dla nas, a my dla ciebie.
Tę niezbyt
skomplikowaną formułkę znał każdy, kto urodził się w naszej wiosce. Nie było
wzniosłych mów kierowanych do Bóstw z prośbą o opiekę nad ośmiolatkami
zaczynającymi nowy etap w swoim życiu. Nie było niepotrzebnego gratulowania ani
biesiadowania. Jedyną uroczystą częścią dojrzewania stanowiło przekazanie
talizmanu oraz wytatuowanie znaku plemienia na przedramieniu. Trzeba było
odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zaakceptować fakt, że następnego dnia nie
pójdzie się bawić na łączkę, a zajmie miejsce obok dorosłych, którzy mieli za
zadanie nauczyć młodych, jak być pożytecznym. Podział był prosty – kobiety
zajmowały się domostwami, opieką nad dziećmi, ceramiką oraz sprawami duchowymi
natomiast mężczyźni robili zapasy, polowali, pełnili funkcje strażników,
posłańców i pasterzy. Niektórzy migrowali między wioskami w poszukiwaniu
bardziej odpowiadającej sobie przyszłości. Śmiałków takich było jednak
niewielu, gdyż samotne przetrwanie w środowisku pełnym dzikich zwierząt
graniczyło z cudem. Czasami myśliwi znajdywali w lasach ludzkie szczątki i po
powrocie mówili o tym reszcie mieszkańców. Nie mieliśmy jak zorganizować
przyzwoitych pogrzebów, więc zamiast tego Łączniczka, Wielki Przywódca i
najbliżsi zmarłego odmawiali wspólne modły, prosząc o łaskę dla tego, który od
nas odszedł. Najbardziej bolał mnie widok płaczących matek idących po krótkiej
ceremonii do swoich domów.
Nasza
społeczność skrywała tajemnice, których większość jej członków miała nigdy nie
poznać. Pogodziliśmy się z tym i nie pytaliśmy, co dokładnie stało się prawie
tysiąc lat temu. Nie zaprzeczaliśmy istnieniu Bogów oraz temu, że to właśnie
Oni chcieli Apokalipsy, zmuszając przodków do wyniesienia się z miast i
zamieszkania na względnie bezpiecznych dzikich terenach, które po jakimś czasie
rozprzestrzeniły się po świecie, zarastając ślady cywilizacji. Pozostały ruiny
wielkich metropolii, puste i ziejące jakąś niewyjaśnioną, odpychającą od siebie
mocą. Zresztą, nawet gdybym chciała się tam wybrać, nie pozwolono by mi – byłam
zbyt nisko w hierarchii. Na szczęście nie musiałam się borykać z tym problemem,
ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na podróż do paszczy lwa. W wiosce
czułam się bezpiecznie, oddalałam się jedynie podczas niezbyt długich spacerów
po względnie przyjaznym terenie. Obejmował on głównie obszar ciągnący się od
wyjścia z plemienia do niewielkiego wzgórza, na które były wyprowadzane
zwierzęta hodowlane – owce i krowy. W tych chwilach, gdy nie miałam nic do
roboty, wybierałam się właśnie tam i siadałam obok Friedricha, spoglądając w
stronę jeziora. Starsi pasterze, włącznie z ojcem chłopaka, znajdowali się
niedaleko, sprawdzając, czy ten sobie dobrze radził. Mama kontrolowała mnie w
podobny sposób. Karciła za każdym razem, gdy coś przypaliłam lub źle
przygotowałam dom na powrót taty z polowania. Pokazywała mi, jak szyć i jak
obrabiać zwierzęcą skórę.
To były
spokojne dni. Płynęły leniwie i błogo, otulając nas wielkim kokonem
bezpieczeństwa. Dorastaliśmy szybko, a jeszcze szybciej nabywaliśmy nowe
umiejętności. Pomimo monotonii czas mijał jak z bicza strzelił, natomiast w mojej
głowie świat wydawał się coraz bardziej uporządkowany, wszystko układało się w
jeden spójny schemat. I mi w tym ładzie było dobrze.
***
– Lydia? –
Chłopak ściskał w dłoni pasterską laskę, kierując wzrok w stronę krów powoli
przeżuwających trawę.
– Hm? – Zerknęłam
na niego ukradkiem.
Przestał być
tym małym chłopcem, którego znałam od urodzenia. Rysy jego twarzy wyostrzyły
się, haczykowaty nos przestał wyglądać śmiesznie, zamiast tego dodając mu nieco
powagi, a kędzierzawe loki – nieznośnie opadające mu na czoło i wchodzące w
oczy – sprawiały, że na moich ustach mimowolnie pojawiał się ledwie widoczny
uśmiech.
– Jak myślisz,
co znajduje się tam dalej? – Krótkim ruchem głowy wskazał na horyzont
znajdujący się na tafli jeziora Müggelsee.
– Dzikie,
wygłodniałe zwierzęta, obcy ludzie, wrogie plemiona… – zaczęłam wymieniać, nie
bardzo zastanawiając się nad tym, co mówię. Właściwie to powtarzałam słowa
Łączniczki oraz Wielkiego Przywódcy.
Friedrich
mruknął coś w odpowiedzi, widocznie się zasępiając. Pomiędzy nami zaległa
dłuższa, niezręczna cisza przerywana jedynie muczeniem krów. Uniosłam jedną
brew, ponownie wpatrując się w dal. Wszystko wyglądało podobnie. Lasy pokrywały
znaczną część terenu, gdzieniegdzie odsłaniając niezbyt duże łąki. Jedynym
elementem odznaczającym się na tle krajobrazu był zbiornik wodny. Nie wiedziałam,
czego mój towarzysz mógł poszukiwać w takim miejscu jak to.
– A w Berlinie?
– dodał po namyśle, przerywając uporczywe milczenie jeszcze bardziej uporczywym
zagadnieniem.
– Śmierć –
mruknęłam machinalnie.
– Śmierć? –
Twarz bruneta wyrażała zaskoczenie, ale i zawód.
– Śmierć.
– Czemu?
– Pradawni
opuścili to miejsce nie bez powodu.
– Opuścili je,
bo Bogowie ich zmusili. – Zmarszczył brwi. – Co, jeśli nie mieli racji?
Na te słowa
zachłysnęłam się powietrzem, by następnie gwałtownie odwrócić głowę w jego stronę.
Potrzebowałam kilku sekund, żeby zdać sobie sprawę, iż mam otwartą buzię.
Zamknęłam ją szybko, po czym znowu rozwarłam usta, chcąc coś odpowiedzieć.
Musiałam wyglądać jak ryba, z tą różnicą, że nie wypuszczałam spomiędzy warg
bąbelków.
– J-jak śmiesz,
Friedrich?! – uniosłam głos, gdy mój mózg w końcu postanowił sobie przypomnieć,
jak się rozmawia.
Obruszyłam się
jeszcze bardziej, kiedy ten pacan jedynie wzruszył ramionami. Rozejrzałam się
prędko, upewniając się, że nikt nas nie słyszał, chociaż doskonale wiedziałam,
że drugi pasterz stał po przeciwnej stronie pastwiska i nie miał szans wyłapać
nawet strzępka naszej wymiany zdań. Zresztą, nawet gdyby próbował, szczekanie
psa biegającego wokół trzody skutecznie by mu to uniemożliwiało. Pokręciłam
głową z dezaprobatą.
– Nie
radziłabym ci wygłaszać takich tez. – Mój głos zniżył się do gardłowego szeptu.
– Za parę dni…
– … Półmetek,
wiem – dokończył za mnie.
– Właśnie.
Naprawdę nie chcę, żebyś to ty stał się w tym roku główną atrakcją.
– Czemu dajesz
sobie wciskać te zabobony? I czemu tak uparcie w nie wierzysz, hm?
– Friedrich… –
Przełknęłam ślinę, wbijając wzrok w jego twarz. – Czy ty twierdzisz, że Łączniczka
kłamie? – spytałam cicho. – Że Bogów nie ma? – ledwo przeszło mi to przez
gardło. Czekałam, wpatrując się w niego i niemalże wiercąc mu spojrzeniem
dziurę pomiędzy oczami, ale nie otrzymałam odpowiedzi. – Okej, ale nie zdziw
się, jak Oni się na tobie zemszczą – warknęłam.
Wstałam z
ziemi, patrząc na niego z góry. Byłam zła. Jak on, piętnastoletni pasterz, miał
w ogóle prawo podważyć nieomylność Bogów? Odwróciłam się na pięcie, po czym
skierowałam z powrotem w stronę wioski. Chciałam wrócić do domu i mieć święty
spokój, może poprosić Nacht o wybaczenie dla przyjaciela. Nigdy nie sądziłam,
iż tak bardzo oddali się od tego, co trzymało nas przy życiu. Nie spodziewałam
się, że on, mój towarzysz od najmłodszych lat, wypowie tak raniące nas
wszystkich słowa. Byliśmy dziećmi Słońca, czcigodnej Sonne, i Księżyca,
łagodnego Monda, wnuczętami Nocy i Dnia, braćmi i siostrami Lasów oraz Rzek.
Wiara stanowiła podstawę naszego społeczeństwa i bez niej już dawno byśmy
upadli. Matka od kołyski powtarzała mi legendy, śpiewała na dobranoc piosenki
związane z Bóstwami. Zresztą, nie tylko ona to praktykowała. Właściwie
wszystkie kobiety w plemieniu wychowywały swoje dzieci w głębokim przekonaniu o
istnieniu sił wyższych. I miały rację. Niemalże każdego dnia mogłam wyczuć ich
energię krążącą w powietrzu, dziwne drganie otaczającej mnie materii
sprawiające, że moje serce napełniało się nadzieją na dobrą przyszłość.
Cieszyłam się tym, że mogę być jedną z Boskich podopiecznych. Wszyscy się
cieszyliśmy.
Weszłam do
drewnianej chaty, z impetem zrzucając z nóg skórzane buty, nawet nie trudząc
się rozwiązaniem rzemieniowych sznurowadeł. Rodzicielka dopadła mnie, jeszcze
zanim zdążyłam dotrzeć do swojego małego azylu tuż pod dachem. Popatrzyła na
mnie, nie ukrywając dezaprobaty, po czym wyciągnęła ręce w moją stronę, aby
odgarnąć mi rude, opadające na twarz włosy za ucho. Pokręciła głową z
westchnieniem.
– Dziecko, jak
ty wyglądasz… Mogłabyś dbać trochę o to, jak się prezentujesz. – Wyjęła z mojej
potarganej czupryny małą gałązkę z żałośnie zwisającym na niej listkiem.
– Mamo, proszę
cię. – Wywróciłam oczami, odsuwając się od niej. – Nie jestem już dzieckiem.
– Nie, nie
jesteś. – Uśmiechnęła się, rozluźniając ramiona i obdarowując mnie tym
nieznośnym, aczkolwiek poniekąd upragnionym, matczynym spojrzeniem. – Lydio –
ton jej głosu momentalnie spoważniał – zdajesz sobie sprawę z tego, że powinnaś
zacząć myśleć nad wyborem męża, prawda?
Mój żołądek
nagle wywrócił koziołka. Dlaczego przed oczami od razu stanął mi Friedrich? Zaklęłam
w duchu. Nie chciałam go za męża. Byłam na niego wściekła, a poza tym nie wyobrażałam sobie układać z nim życia…
Rodzić mu dzieci… Wzdrygnęłam się na samą myśl, wracając do rzeczywistości.
– Wiem –
mruknęłam półgębkiem, mijając ją i idąc w stronę wąskiej drewnianej drabinki, która
prowadziła do zawieszonej nad dachem antresoli.
Weszłam na górę
i skryłam się za wielką, wełnianą płachtą pełniącą rolę zasłony zastępującej mi
ścianę, po czym położyłam się na rozłożonym na podłodze materacu zrobionym z
pozszywanych ze sobą lisich futer. Mój niewielki kącik stanowił dla mnie azyl,
schronienie. Nie chciałam, by ktoś bez przerwy miał wgląd w to, co robię.
Zresztą zarówno matka, jak i ojciec przyzwyczaili się do tego, że nie lubiłam
się dzielić sekretami. Rozmyślałam niesamowicie dużo, ale nigdy nie dzieliłam
się swoimi tezami oraz rozważaniami z innymi ludźmi, bo i po co? Czasami
mówiłam coś Friedrichowi, ale on zwykle odpowiadał, że jestem tak samo naiwna,
jak reszta mieszkańców, i tylko powtarzam słowa, które wciskają nam na język. Nie
wiedziałam, o co mu ostatnio chodziło. Irytował mnie fakt, że nie potrafiłam
rozgryźć mojego najlepszego przyjaciela. Zauważałam zachodzące w nim zmiany,
zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. Przestawał być chłopcem i stawał się
mężczyzną. Podobnie jak ja przeistaczałam się w dojrzałą kobietę, która już
niedługo powinna była wyjść za mąż i wydać na świat dziecko. Ta myśl w jakiś
sposób mnie przerażała. Gdzieś w głębi serca wciąż byłam tą małą dziewczynką,
która chciała zrywać kwiatki, ganiać zające i przytulać się do rodziców. Jednak
nie mogłam sobie na to pozwolić. Nikt nie mógł. Siła utrzymywała nas przy
życiu, szczególnie ta duchowa. Nie było miejsca na załamywanie się lub
poddawanie. Nie było czasu na zastanawianie się nad tym, czego się chce, a czego
się nie chce. Było tu i teraz. Byłam ja i reszta wioski. Była rzeczywistość,
czasami brutalna i nieprzewidywalna. Jednak chyba właśnie to w niej lubiłam.
Element zaskoczenia pomieszany z jednostajnością. Bo czy nie właśnie na tym
polegało życie? Zataczało koło, a jednocześnie nigdy nie było takie samo.
Wiedziałam
jednak, że za kilka dni spokój zostanie zaburzony, a plemię zadrży pod wpływem
nadchodzącego Półmetka. Szykowałam się psychicznie na ten moment, uśmiechając
się do samej siebie każdego ranka. Oto nadciągał jeden z tych dwóch dni w roku,
gdy wszyscy mieli się zebrać w jednym miejscu i śpiewać przy ognisku, oddając
cześć Bogom. Znów miała się rozlegnąć muzyka, moje nogi ponownie miały zacząć
skakać wokół ledwo muskających je płomieni, wyrażając w ten sposób szczęście i
uwalniając nadmiar energii. Czekałam na to. Czekałam, aż nadejdzie upragniony
lipiec, a wraz z nim rozlegnie się brzmienie ulubionych pieśni w
akompaniamencie bębnów i fletów. Na samą myśl o tym wydarzeniu kąciki moich ust
uniosły się ku górze.
Podniosłam się
do pozycji siedzącej, by odsłonić zasłonę przymocowaną na ramie okna, a
następnie je otworzyć. Pomimo że była to tak naprawdę kwadratowa dziura wycięta
w ścianie, solidne i dopasowane drzwiczki w połączeniu z izolacją w postaci
skóry umocowanej wokół otworu w taki sposób, by można było ją zdjąć, skutecznie
uniemożliwiały chłodnemu wiatrowi na przedostanie się do pomieszczenia. Oparłam
się o wąski parapet, kładąc brodę na dłoniach spoczywających na postrzępionej
powierzchni ciętego drzewa, z którego zbudowana była nasza chata. Mogłam
zobaczyć słomiane i drewniane dachy, dzieci przebywające na łączce, dorosłych
przenoszących towary w postaci jagód, grzybów i mięsa do swoich domów. Moim
oczom ukazał się również duży zegar słoneczny znajdujący się u wejścia Świątyni
– około trzymetrowego, sporego muru ustawionego na planie półkola i zbudowanego
ze ściśle przylegających ze sobą większych i mniejszych kamieni. Rzeczywistość
była dla nas łaskawa, pozwalała prowadzić ludzką działalność w samym centrum
terytorium dzikich zwierząt. Modliliśmy się do Erde, Bogini Ziemi, aby drzewa
dalej zasłaniały nasze domostwa przed działaniem złej energii, a ona słuchała.
Nieszczęścia spotykały jedynie tych, którzy postanawiali opuścić wioskę.
Myśliwi często wracali z łowów poranieni, podobnie jak posłańcy, przez których
porozumiewaliśmy się z okolicznymi osadami. Niesamowicie rzadkie było jednak,
aby ktoś umarł, wykonując powierzone mu obowiązki – Wielki Przywódca zawsze
wysyłał delegatów w grupie, żeby w razie czego sobie pomagali. Jako jednostki
nie mieliśmy niczego, dlatego pokładaliśmy nadzieję we wspólnocie. Wspieraliśmy
się, współżyliśmy, każdego dnia witaliśmy się z tymi samymi ludźmi będącymi dla
nas swego rodzaju rodziną. Czasem przybywał ktoś obcy, zazwyczaj pochodzący z
plemion zadomowionych w obrębie kilkudziesięciu kilometrów, a my przyjmowaliśmy
go z otwartymi ramionami. Dość surowy klimat serwujący nam bardzo mroźne zimy i
niezbyt ciepłe lata nie był w stanie nas złamać. Wszystko było takie, jakie
powinno być.
Chyba nigdy tak
naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam przywiązana do tego
miejsca. Wiedziałam, że nie chcę stąd odejść, moje serce należało do Zuflucht.
Tu się urodziłam i tu chciałam umrzeć. Te uczucia zostały we mnie zakorzenione
już w okresie dziecięcym, stały się częścią mojej podświadomości. Nie wątpiłam
w nic, co wiązało się z naszą społecznością. Nie wątpiłam w wiarę. Nie wątpiłam
w pracę. Nie wątpiłam w słuszność tych, którzy sprawowali władzę. Miałam
wrażenie, że nikt tego nie robił. Wiedliśmy naprawdę szczęśliwe życie.
– Lydio! – głos
mamy dobiegł mych uszu, wyrywając mnie z zamyślenia. Oderwałam się od okna, po
czym na czworaka przeszłam na drugą stronę antresoli, by odsłonić dość ciężką
zasłonę i wychylić głowę.
– Tak? –
spytałam, spoglądając na rodzicielkę palącą w kominku.
– Myśliwi wrócili,
trzeba będzie przyrządzić mięso. Zejdź.
Bez namysłu
niemalże zsunęłam się po drabince, dołączając do matki. W każdym domu znajdowały
się niewielkie kamienne piece, w którym piekliśmy dziczyznę. Wcześniej jednak
trzeba było je przygotować, rozpalić, a przy tym nie poparzyć sobie rąk. To
mogło zająć trochę czasu, dlatego zaczynałyśmy jeszcze zanim ojciec przychodził
do domu z płatem sarniny (w przypadku dużych zwierząt łowcy dzielili kawały
mięsa między mieszkańców) lub głuszcem. Raz na dwa dni sprawdzali też zasadzone
w rzece sieci i przynosili złowione ryby w koszach do wioski. Tego dnia jednak
mogłam liczyć na leśne zdobycze i miałam ogromną nadzieję, że nie będzie to
żaden ptak. Naprawdę nie miałam ochoty oskubywać go ze wszystkich piórek.
Moje obawy szybko
jednak okazały się rzeczywistością, gdy tata stanął w progu, trzymając w za
nogi bezwładnie zwisającego kuraka. Westchnęłam ciężko, załamując ręce, zanim
mężczyzna w ogóle zdążył się z nami przywitać.
– Też miło cię
widzieć, córciu – powiedział z przekąsem.
– Wybacz. –
Blady rumieniec zażenowania pojawił się na mojej twarzy. – Dobrze, że jesteś,
tato.
– Siadaj. –
Uśmiechnięta od ucha do ucha mama wzięła od ojca martwe zwierzę, by położyć je
na drewnianej desze leżącej na sporym – również drewnianym – blacie tuż obok
dwóch wiader z wodą pozyskaną ze studni.
Lustrowałam
wzrokiem tatę, który przeszedł przez kuchnię do nieoddzielonej od niej jadalni.
Usiadł na jednym z trzech pieńków przykrytych niedźwiedzim futrem, czekając na
jedzenie. W międzyczasie, jak zwykle, opowiadał o tym, jak przebiegało
polowanie. I, tak jak sądziłam, było dokładnie identyczne do całej reszty z
ostatnich kilku lat. Mimo to lubiłam te opowieści. Sama byłam zbyt strachliwa,
aby wyjść poza teren osady. Kobiety były szczególnie chronione ze względu na
to, że to one stanowiły inteligentną część społeczeństwa – umiałam czytać i
pisać, Friedrich nie – i miały większe przywiązanie do Bóstw. Poza tym były
słabsze i prawdopodobnie nie dałyby rady nadążyć za silnymi mężczyznami
umiejącymi posługiwać się oszczepami, łukami oraz sztyletami. Nam za to ostrza
służyły jedynie do obrabiania mięsa. Bywały chwile, gdy chciałam zapuścić się w
dzikie leśne tereny, zobaczyć, co skrywa w sobie natura, która niby otaczała
nas z każdej strony, ale w rzeczywistości niewielu z nas tak naprawdę ją znało.
Szybko jednak odrzucałam te myśli, zdając sobie sprawę z tego, że nie
przeżyłabym tam jednego dnia. Chłodny klimat oraz wygłodniałe wilki z pewnością
dałyby mi w kość, czyli zabiły bez owijania w bawełnę. Obieranie głuszca, nawet
jeśli niesamowicie nudne, było bardziej przystępną opcją. Niech Friedrich mówi,
co chce – że jestem głupia, naiwna, strachliwa – ale wolałam przeżyć i być
szczęśliwa niżeli poznać ból kłów rozrywających gardło.
– Tato… –
Odwróciłam się w stronę ojca, przerywając przygotowywanie posiłku. – Wiesz, czy
wybrano już kogoś do Półmetka?
Ojciec pokiwał
głową, po czym uprzedził moje następne pytanie:
– Nie wiem
kogo.
Miałam jedynie
nadzieję, że nie był to młody pasterz zbyt pochopny w swoim myśleniu.
Pierwszy rozdział już jest! Mam nadzieję, że się spodobał. Komentujcie, krytykujcie i co tam sobie jeszcze wymarzycie. Wasza opinia jest dla mnie ważna.
To dopiero wstęp do następnych części, obiecuję, że dalej będzie już ciekawiej :)