wtorek, 12 maja 2015

Rozdział 1: Zuflucht

Dzieciństwo mijało najszybciej. Wydawało się, że stanowiło jedno mrugnięcie okiem, gdy patrzyło się na resztę swojego bytowania. Prawda jednak była taka, że nieliczni dożywali wieku powyżej pięćdziesięciu lat. Życie w Zuflucht toczyło się szybko, ale monotonnie. Wszystko miało ustalone swój niezmieniony od setek lat rytm. Rosnące wokół wioski drzewa chroniły nas przed złem, osłaniając głowy dzieci, gdy te bawiły się na zewnątrz, oraz dorosłych, kiedy wykonywali swoje codzienne obowiązki. Łączniczka mówiła, że Bogowie mają lud w swojej opiece i nie pozwolą, aby stało nam się cokolwiek złego. A my jej wierzyliśmy, każdego ranka z uśmiechami na twarzach wypowiadając ciche słowa modlitwy. Byliśmy silni i właśnie tę siłę wpajano nam już od pierwszego zaczerpniętego oddechu.
Pamiętałam wszystko. Najbardziej twarz matki spoglądającej w moją stronę, gdy biegałam z innymi dzieciakami po niewielkiej przestrzeni otoczonej lasem z każdej strony. Jej długie, rude włosy odbijały słoneczne światło, tworząc wokół głowy tę dziwaczną, świetlistą aureolę. Lubiłam sobie wyobrażać, że Bogini Słońca umiłowała ją do tego stopnia, iż obdarzyła kobietę właśnie tą złotą poświatą. Kiedyś nawet spytałam Friedricha, czy ja też zostałam obdarowana błogosławieństwem Sonne, tak samo jak moja rodzicielka. Wybaczyłam mu śmiech i stwierdzenie, że jestem za brzydka, aby chociażby zwrócić na siebie Jej uwagę. Miałam wtedy siedem lat, on za tydzień kończył osiem. Dzień Wyboru zbliżał się nieuchronnie dla nas obojga, chcąc pozbawić nas ukochanej wolności i błogości oraz narzucić pewne obowiązki, w tym naukę. Kiedy jednak mój przyjaciel przestał być dzieckiem, otrzymując jako amulet płaski, metalowy krążek – dorośli nazywali go monetą – z wygrawerowaną na nim cyfrą dwa, zostałam sama. Wszyscy albo byli zbyt zajęci, żeby się ze mną bawić, albo wręcz przeciwnie – nie chcieli grać ze mną w berka ani przepędzać zajęcy, udając polowanie, bo uważali tę grę za zbyt nudną. Woleli używać do zabawy drewnianych figurek podobnych do tych, które miałam ja, będąc cztero- lub pięcioletnim brzdącem. Dlatego też nie ubolewałam nad faktem, że niedługo po urodzinach Friedricha nadszedł czas i na mnie. Pomimo zimy grupa mężczyzn z samego rana wyruszyła w stronę Berlina.
Niewielu mieszkańców kiedykolwiek ujrzało to miejsce z odległości bliższej niż kilka kilometrów, które nas od niego dzieliło. Podobno, zanim Tytani zstąpili na ziemię, nasze terytorium stanowiło przedmieścia metropolii. Do znanych mi czasów jednak zachowało się samo centrum, a okolice wokół niego zostały zarośnięte przez świerki oraz inne gatunki drzew iglastych z gdzieniegdzie ukazującymi się brzozami. Szaro-bure ruiny były widoczne dopiero wtedy, kiedy weszło się na czubek jednego z najwyższych konarów lub górę Müggelberg, na której wypasaliśmy bydło. Nieznacznie wznosiły się ponad linię lasu, strasząc swoim wyglądem, tak różnym od tego, który znałam z Zuflucht. Ogromne budowle w niczym nie przypominały drewnianych chat. Wydawały mi się niesamowicie potężne, mimo że widziałam jedynie szare punkciki będące szczytami najwyższych gmachów. Po prostu fakt, że wszechobecna zieleń nie dała rady skryć ich przed oczami gapiów, sprawiał, że zapalała mi się czerwona lampka. Szczerze mówiąc, nigdy nie chciałam tam iść – w wiosce czułam się bezpiecznie. Ludzie nie chodzili tam bez powodu, a najważniejszym z nich były właśnie ósme urodziny któregoś z mieszkańców. Powiadało się, że Berlin to miejsce święte, zbudowane rękami naszych przodków oraz świadczące o ich dawnej potędze. Według legend to sami  Bogowie stworzyli metalowych Tytanów i powybijali za ich pomocą większość naszego gatunku, aby na nowo zaprowadzić porządek na świecie. Dlatego też ruiny miasta stanowiły ogromny, w pewnym sensie święty skarbiec, w którym odnajdywano przedmioty Pradawnych, dla nas będące amuletami towarzyszącymi nam aż do śmierci. Każdy zdawał sobie sprawę, że nie było to nic wartościowego pod względem materialnym, ale kierowała nami wiara. Wiara w to, iż w każdej z tych rzeczy istnieje jakaś Boska cząstka.
Pamiętałam głos Łączniczki, gdy ta darowała mi przyniesioną przez posłańców srebrną, niesamowicie cienką i lekką bransoletę.
— Lydio, od dziś jesteś oficjalnie częścią Zuflucht. Jesteś dla nas, a my dla ciebie.
Tę niezbyt skomplikowaną formułkę znał każdy, kto urodził się w naszej wiosce. Nie było wzniosłych mów kierowanych do Bóstw z prośbą o opiekę nad ośmiolatkami zaczynającymi nowy etap w swoim życiu. Nie było niepotrzebnego gratulowania ani biesiadowania. Jedyną uroczystą częścią dojrzewania stanowiło przekazanie talizmanu oraz wytatuowanie znaku plemienia na przedramieniu. Trzeba było odnaleźć się w nowej rzeczywistości i zaakceptować fakt, że następnego dnia nie pójdzie się bawić na łączkę, a zajmie miejsce obok dorosłych, którzy mieli za zadanie nauczyć młodych, jak być pożytecznym. Podział był prosty – kobiety zajmowały się domostwami, opieką nad dziećmi, ceramiką oraz sprawami duchowymi natomiast mężczyźni robili zapasy, polowali, pełnili funkcje strażników, posłańców i pasterzy. Niektórzy migrowali między wioskami w poszukiwaniu bardziej odpowiadającej sobie przyszłości. Śmiałków takich było jednak niewielu, gdyż samotne przetrwanie w środowisku pełnym dzikich zwierząt graniczyło z cudem. Czasami myśliwi znajdywali w lasach ludzkie szczątki i po powrocie mówili o tym reszcie mieszkańców. Nie mieliśmy jak zorganizować przyzwoitych pogrzebów, więc zamiast tego Łączniczka, Wielki Przywódca i najbliżsi zmarłego odmawiali wspólne modły, prosząc o łaskę dla tego, który od nas odszedł. Najbardziej bolał mnie widok płaczących matek idących po krótkiej ceremonii do swoich domów.
Nasza społeczność skrywała tajemnice, których większość jej członków miała nigdy nie poznać. Pogodziliśmy się z tym i nie pytaliśmy, co dokładnie stało się prawie tysiąc lat temu. Nie zaprzeczaliśmy istnieniu Bogów oraz temu, że to właśnie Oni chcieli Apokalipsy, zmuszając przodków do wyniesienia się z miast i zamieszkania na względnie bezpiecznych dzikich terenach, które po jakimś czasie rozprzestrzeniły się po świecie, zarastając ślady cywilizacji. Pozostały ruiny wielkich metropolii, puste i ziejące jakąś niewyjaśnioną, odpychającą od siebie mocą. Zresztą, nawet gdybym chciała się tam wybrać, nie pozwolono by mi – byłam zbyt nisko w hierarchii. Na szczęście nie musiałam się borykać z tym problemem, ponieważ nie miałam najmniejszej ochoty na podróż do paszczy lwa. W wiosce czułam się bezpiecznie, oddalałam się jedynie podczas niezbyt długich spacerów po względnie przyjaznym terenie. Obejmował on głównie obszar ciągnący się od wyjścia z plemienia do niewielkiego wzgórza, na które były wyprowadzane zwierzęta hodowlane – owce i krowy. W tych chwilach, gdy nie miałam nic do roboty, wybierałam się właśnie tam i siadałam obok Friedricha, spoglądając w stronę jeziora. Starsi pasterze, włącznie z ojcem chłopaka, znajdowali się niedaleko, sprawdzając, czy ten sobie dobrze radził. Mama kontrolowała mnie w podobny sposób. Karciła za każdym razem, gdy coś przypaliłam lub źle przygotowałam dom na powrót taty z polowania. Pokazywała mi, jak szyć i jak obrabiać zwierzęcą skórę.
To były spokojne dni. Płynęły leniwie i błogo, otulając nas wielkim kokonem bezpieczeństwa. Dorastaliśmy szybko, a jeszcze szybciej nabywaliśmy nowe umiejętności. Pomimo monotonii czas mijał jak z bicza strzelił, natomiast w mojej głowie świat wydawał się coraz bardziej uporządkowany, wszystko układało się w jeden spójny schemat. I mi w tym ładzie było dobrze.

***

– Lydia? – Chłopak ściskał w dłoni pasterską laskę, kierując wzrok w stronę krów powoli przeżuwających trawę.
– Hm? – Zerknęłam na niego ukradkiem.
Przestał być tym małym chłopcem, którego znałam od urodzenia. Rysy jego twarzy wyostrzyły się, haczykowaty nos przestał wyglądać śmiesznie, zamiast tego dodając mu nieco powagi, a kędzierzawe loki – nieznośnie opadające mu na czoło i wchodzące w oczy – sprawiały, że na moich ustach mimowolnie pojawiał się ledwie widoczny uśmiech.
– Jak myślisz, co znajduje się tam dalej? – Krótkim ruchem głowy wskazał na horyzont znajdujący się na tafli jeziora Müggelsee.
– Dzikie, wygłodniałe zwierzęta, obcy ludzie, wrogie plemiona… – zaczęłam wymieniać, nie bardzo zastanawiając się nad tym, co mówię. Właściwie to powtarzałam słowa Łączniczki oraz Wielkiego Przywódcy.
Friedrich mruknął coś w odpowiedzi, widocznie się zasępiając. Pomiędzy nami zaległa dłuższa, niezręczna cisza przerywana jedynie muczeniem krów. Uniosłam jedną brew, ponownie wpatrując się w dal. Wszystko wyglądało podobnie. Lasy pokrywały znaczną część terenu, gdzieniegdzie odsłaniając niezbyt duże łąki. Jedynym elementem odznaczającym się na tle krajobrazu był zbiornik wodny. Nie wiedziałam, czego mój towarzysz mógł poszukiwać w takim miejscu jak to.
– A w Berlinie? – dodał po namyśle, przerywając uporczywe milczenie jeszcze bardziej uporczywym zagadnieniem.
– Śmierć – mruknęłam machinalnie.
– Śmierć? – Twarz bruneta wyrażała zaskoczenie, ale i zawód.
– Śmierć.
– Czemu?
– Pradawni opuścili to miejsce nie bez powodu.
– Opuścili je, bo Bogowie ich zmusili. – Zmarszczył brwi. – Co, jeśli nie mieli racji?
Na te słowa zachłysnęłam się powietrzem, by następnie gwałtownie odwrócić głowę w jego stronę. Potrzebowałam kilku sekund, żeby zdać sobie sprawę, iż mam otwartą buzię. Zamknęłam ją szybko, po czym znowu rozwarłam usta, chcąc coś odpowiedzieć. Musiałam wyglądać jak ryba, z tą różnicą, że nie wypuszczałam spomiędzy warg bąbelków.
– J-jak śmiesz, Friedrich?! – uniosłam głos, gdy mój mózg w końcu postanowił sobie przypomnieć, jak się rozmawia.
Obruszyłam się jeszcze bardziej, kiedy ten pacan jedynie wzruszył ramionami. Rozejrzałam się prędko, upewniając się, że nikt nas nie słyszał, chociaż doskonale wiedziałam, że drugi pasterz stał po przeciwnej stronie pastwiska i nie miał szans wyłapać nawet strzępka naszej wymiany zdań. Zresztą, nawet gdyby próbował, szczekanie psa biegającego wokół trzody skutecznie by mu to uniemożliwiało. Pokręciłam głową z dezaprobatą.
– Nie radziłabym ci wygłaszać takich tez. – Mój głos zniżył się do gardłowego szeptu. – Za parę dni…
– … Półmetek, wiem – dokończył za mnie.
– Właśnie. Naprawdę nie chcę, żebyś to ty stał się w tym roku główną atrakcją.
– Czemu dajesz sobie wciskać te zabobony? I czemu tak uparcie w nie wierzysz, hm?
– Friedrich… – Przełknęłam ślinę, wbijając wzrok w jego twarz. – Czy ty twierdzisz, że Łączniczka kłamie? – spytałam cicho. – Że Bogów nie ma? – ledwo przeszło mi to przez gardło. Czekałam, wpatrując się w niego i niemalże wiercąc mu spojrzeniem dziurę pomiędzy oczami, ale nie otrzymałam odpowiedzi. – Okej, ale nie zdziw się, jak Oni się na tobie zemszczą – warknęłam.
Wstałam z ziemi, patrząc na niego z góry. Byłam zła. Jak on, piętnastoletni pasterz, miał w ogóle prawo podważyć nieomylność Bogów? Odwróciłam się na pięcie, po czym skierowałam z powrotem w stronę wioski. Chciałam wrócić do domu i mieć święty spokój, może poprosić Nacht o wybaczenie dla przyjaciela. Nigdy nie sądziłam, iż tak bardzo oddali się od tego, co trzymało nas przy życiu. Nie spodziewałam się, że on, mój towarzysz od najmłodszych lat, wypowie tak raniące nas wszystkich słowa. Byliśmy dziećmi Słońca, czcigodnej Sonne, i Księżyca, łagodnego Monda, wnuczętami Nocy i Dnia, braćmi i siostrami Lasów oraz Rzek. Wiara stanowiła podstawę naszego społeczeństwa i bez niej już dawno byśmy upadli. Matka od kołyski powtarzała mi legendy, śpiewała na dobranoc piosenki związane z Bóstwami. Zresztą, nie tylko ona to praktykowała. Właściwie wszystkie kobiety w plemieniu wychowywały swoje dzieci w głębokim przekonaniu o istnieniu sił wyższych. I miały rację. Niemalże każdego dnia mogłam wyczuć ich energię krążącą w powietrzu, dziwne drganie otaczającej mnie materii sprawiające, że moje serce napełniało się nadzieją na dobrą przyszłość. Cieszyłam się tym, że mogę być jedną z Boskich podopiecznych. Wszyscy się cieszyliśmy.
Weszłam do drewnianej chaty, z impetem zrzucając z nóg skórzane buty, nawet nie trudząc się rozwiązaniem rzemieniowych sznurowadeł. Rodzicielka dopadła mnie, jeszcze zanim zdążyłam dotrzeć do swojego małego azylu tuż pod dachem. Popatrzyła na mnie, nie ukrywając dezaprobaty, po czym wyciągnęła ręce w moją stronę, aby odgarnąć mi rude, opadające na twarz włosy za ucho. Pokręciła głową z westchnieniem.
– Dziecko, jak ty wyglądasz… Mogłabyś dbać trochę o to, jak się prezentujesz. – Wyjęła z mojej potarganej czupryny małą gałązkę z żałośnie zwisającym na niej listkiem.
– Mamo, proszę cię. – Wywróciłam oczami, odsuwając się od niej. – Nie jestem już dzieckiem.
– Nie, nie jesteś. – Uśmiechnęła się, rozluźniając ramiona i obdarowując mnie tym nieznośnym, aczkolwiek poniekąd upragnionym, matczynym spojrzeniem. – Lydio – ton jej głosu momentalnie spoważniał – zdajesz sobie sprawę z tego, że powinnaś zacząć myśleć nad wyborem męża, prawda?
Mój żołądek nagle wywrócił koziołka. Dlaczego przed oczami od razu stanął mi Friedrich? Zaklęłam w duchu. Nie chciałam go za męża. Byłam na niego wściekła, a poza tym  nie wyobrażałam sobie układać z nim życia… Rodzić mu dzieci… Wzdrygnęłam się na samą myśl, wracając do rzeczywistości.
– Wiem – mruknęłam półgębkiem, mijając ją i idąc w stronę wąskiej drewnianej drabinki, która prowadziła do zawieszonej nad dachem antresoli.
Weszłam na górę i skryłam się za wielką, wełnianą płachtą pełniącą rolę zasłony zastępującej mi ścianę, po czym położyłam się na rozłożonym na podłodze materacu zrobionym z pozszywanych ze sobą lisich futer. Mój niewielki kącik stanowił dla mnie azyl, schronienie. Nie chciałam, by ktoś bez przerwy miał wgląd w to, co robię. Zresztą zarówno matka, jak i ojciec przyzwyczaili się do tego, że nie lubiłam się dzielić sekretami. Rozmyślałam niesamowicie dużo, ale nigdy nie dzieliłam się swoimi tezami oraz rozważaniami z innymi ludźmi, bo i po co? Czasami mówiłam coś Friedrichowi, ale on zwykle odpowiadał, że jestem tak samo naiwna, jak reszta mieszkańców, i tylko powtarzam słowa, które wciskają nam na język. Nie wiedziałam, o co mu ostatnio chodziło. Irytował mnie fakt, że nie potrafiłam rozgryźć mojego najlepszego przyjaciela. Zauważałam zachodzące w nim zmiany, zarówno te fizyczne, jak i psychiczne. Przestawał być chłopcem i stawał się mężczyzną. Podobnie jak ja przeistaczałam się w dojrzałą kobietę, która już niedługo powinna była wyjść za mąż i wydać na świat dziecko. Ta myśl w jakiś sposób mnie przerażała. Gdzieś w głębi serca wciąż byłam tą małą dziewczynką, która chciała zrywać kwiatki, ganiać zające i przytulać się do rodziców. Jednak nie mogłam sobie na to pozwolić. Nikt nie mógł. Siła utrzymywała nas przy życiu, szczególnie ta duchowa. Nie było miejsca na załamywanie się lub poddawanie. Nie było czasu na zastanawianie się nad tym, czego się chce, a czego się nie chce. Było tu i teraz. Byłam ja i reszta wioski. Była rzeczywistość, czasami brutalna i nieprzewidywalna. Jednak chyba właśnie to w niej lubiłam. Element zaskoczenia pomieszany z jednostajnością. Bo czy nie właśnie na tym polegało życie? Zataczało koło, a jednocześnie nigdy nie było takie samo.
Wiedziałam jednak, że za kilka dni spokój zostanie zaburzony, a plemię zadrży pod wpływem nadchodzącego Półmetka. Szykowałam się psychicznie na ten moment, uśmiechając się do samej siebie każdego ranka. Oto nadciągał jeden z tych dwóch dni w roku, gdy wszyscy mieli się zebrać w jednym miejscu i śpiewać przy ognisku, oddając cześć Bogom. Znów miała się rozlegnąć muzyka, moje nogi ponownie miały zacząć skakać wokół ledwo muskających je płomieni, wyrażając w ten sposób szczęście i uwalniając nadmiar energii. Czekałam na to. Czekałam, aż nadejdzie upragniony lipiec, a wraz z nim rozlegnie się brzmienie ulubionych pieśni w akompaniamencie bębnów i fletów. Na samą myśl o tym wydarzeniu kąciki moich ust uniosły się ku górze.
Podniosłam się do pozycji siedzącej, by odsłonić zasłonę przymocowaną na ramie okna, a następnie je otworzyć. Pomimo że była to tak naprawdę kwadratowa dziura wycięta w ścianie, solidne i dopasowane drzwiczki w połączeniu z izolacją w postaci skóry umocowanej wokół otworu w taki sposób, by można było ją zdjąć, skutecznie uniemożliwiały chłodnemu wiatrowi na przedostanie się do pomieszczenia. Oparłam się o wąski parapet, kładąc brodę na dłoniach spoczywających na postrzępionej powierzchni ciętego drzewa, z którego zbudowana była nasza chata. Mogłam zobaczyć słomiane i drewniane dachy, dzieci przebywające na łączce, dorosłych przenoszących towary w postaci jagód, grzybów i mięsa do swoich domów. Moim oczom ukazał się również duży zegar słoneczny znajdujący się u wejścia Świątyni – około trzymetrowego, sporego muru ustawionego na planie półkola i zbudowanego ze ściśle przylegających ze sobą większych i mniejszych kamieni. Rzeczywistość była dla nas łaskawa, pozwalała prowadzić ludzką działalność w samym centrum terytorium dzikich zwierząt. Modliliśmy się do Erde, Bogini Ziemi, aby drzewa dalej zasłaniały nasze domostwa przed działaniem złej energii, a ona słuchała. Nieszczęścia spotykały jedynie tych, którzy postanawiali opuścić wioskę. Myśliwi często wracali z łowów poranieni, podobnie jak posłańcy, przez których porozumiewaliśmy się z okolicznymi osadami. Niesamowicie rzadkie było jednak, aby ktoś umarł, wykonując powierzone mu obowiązki – Wielki Przywódca zawsze wysyłał delegatów w grupie, żeby w razie czego sobie pomagali. Jako jednostki nie mieliśmy niczego, dlatego pokładaliśmy nadzieję we wspólnocie. Wspieraliśmy się, współżyliśmy, każdego dnia witaliśmy się z tymi samymi ludźmi będącymi dla nas swego rodzaju rodziną. Czasem przybywał ktoś obcy, zazwyczaj pochodzący z plemion zadomowionych w obrębie kilkudziesięciu kilometrów, a my przyjmowaliśmy go z otwartymi ramionami. Dość surowy klimat serwujący nam bardzo mroźne zimy i niezbyt ciepłe lata nie był w stanie nas złamać. Wszystko było takie, jakie powinno być.
Chyba nigdy tak naprawdę nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam przywiązana do tego miejsca. Wiedziałam, że nie chcę stąd odejść, moje serce należało do Zuflucht. Tu się urodziłam i tu chciałam umrzeć. Te uczucia zostały we mnie zakorzenione już w okresie dziecięcym, stały się częścią mojej podświadomości. Nie wątpiłam w nic, co wiązało się z naszą społecznością. Nie wątpiłam w wiarę. Nie wątpiłam w pracę. Nie wątpiłam w słuszność tych, którzy sprawowali władzę. Miałam wrażenie, że nikt tego nie robił. Wiedliśmy naprawdę szczęśliwe życie.
– Lydio! – głos mamy dobiegł mych uszu, wyrywając mnie z zamyślenia. Oderwałam się od okna, po czym na czworaka przeszłam na drugą stronę antresoli, by odsłonić dość ciężką zasłonę i wychylić głowę.
– Tak? ­– spytałam, spoglądając na rodzicielkę palącą w kominku.
– Myśliwi wrócili, trzeba będzie przyrządzić mięso. Zejdź.
Bez namysłu niemalże zsunęłam się po drabince, dołączając do matki. W każdym domu znajdowały się niewielkie kamienne piece, w którym piekliśmy dziczyznę. Wcześniej jednak trzeba było je przygotować, rozpalić, a przy tym nie poparzyć sobie rąk. To mogło zająć trochę czasu, dlatego zaczynałyśmy jeszcze zanim ojciec przychodził do domu z płatem sarniny (w przypadku dużych zwierząt łowcy dzielili kawały mięsa między mieszkańców) lub głuszcem. Raz na dwa dni sprawdzali też zasadzone w rzece sieci i przynosili złowione ryby w koszach do wioski. Tego dnia jednak mogłam liczyć na leśne zdobycze i miałam ogromną nadzieję, że nie będzie to żaden ptak. Naprawdę nie miałam ochoty oskubywać go ze wszystkich piórek.
Moje obawy szybko jednak okazały się rzeczywistością, gdy tata stanął w progu, trzymając w za nogi bezwładnie zwisającego kuraka. Westchnęłam ciężko, załamując ręce, zanim mężczyzna w ogóle zdążył się z nami przywitać.
– Też miło cię widzieć, córciu – powiedział z przekąsem.
– Wybacz. – Blady rumieniec zażenowania pojawił się na mojej twarzy. – Dobrze, że jesteś, tato.
– Siadaj. – Uśmiechnięta od ucha do ucha mama wzięła od ojca martwe zwierzę, by położyć je na drewnianej desze leżącej na sporym – również drewnianym – blacie tuż obok dwóch wiader z wodą pozyskaną ze studni.
Lustrowałam wzrokiem tatę, który przeszedł przez kuchnię do nieoddzielonej od niej jadalni. Usiadł na jednym z trzech pieńków przykrytych niedźwiedzim futrem, czekając na jedzenie. W międzyczasie, jak zwykle, opowiadał o tym, jak przebiegało polowanie. I, tak jak sądziłam, było dokładnie identyczne do całej reszty z ostatnich kilku lat. Mimo to lubiłam te opowieści. Sama byłam zbyt strachliwa, aby wyjść poza teren osady. Kobiety były szczególnie chronione ze względu na to, że to one stanowiły inteligentną część społeczeństwa – umiałam czytać i pisać, Friedrich nie – i miały większe przywiązanie do Bóstw. Poza tym były słabsze i prawdopodobnie nie dałyby rady nadążyć za silnymi mężczyznami umiejącymi posługiwać się oszczepami, łukami oraz sztyletami. Nam za to ostrza służyły jedynie do obrabiania mięsa. Bywały chwile, gdy chciałam zapuścić się w dzikie leśne tereny, zobaczyć, co skrywa w sobie natura, która niby otaczała nas z każdej strony, ale w rzeczywistości niewielu z nas tak naprawdę ją znało. Szybko jednak odrzucałam te myśli, zdając sobie sprawę z tego, że nie przeżyłabym tam jednego dnia. Chłodny klimat oraz wygłodniałe wilki z pewnością dałyby mi w kość, czyli zabiły bez owijania w bawełnę. Obieranie głuszca, nawet jeśli niesamowicie nudne, było bardziej przystępną opcją. Niech Friedrich mówi, co chce – że jestem głupia, naiwna, strachliwa – ale wolałam przeżyć i być szczęśliwa niżeli poznać ból kłów rozrywających gardło.
– Tato… – Odwróciłam się w stronę ojca, przerywając przygotowywanie posiłku. – Wiesz, czy wybrano już kogoś do Półmetka?
Ojciec pokiwał głową, po czym uprzedził moje następne pytanie:
– Nie wiem kogo.

Miałam jedynie nadzieję, że nie był to młody pasterz zbyt pochopny w swoim myśleniu.


Pierwszy rozdział już jest! Mam nadzieję, że się spodobał. Komentujcie, krytykujcie i co tam sobie jeszcze wymarzycie. Wasza opinia jest dla mnie ważna.
To dopiero wstęp do następnych części, obiecuję, że dalej będzie już ciekawiej :)

7 komentarzy:

  1. Boski rozdział *.*
    Zapraszam do mnie :*
    http://psychopaticgirlslikeblood.blogspot.com
    Życzę weny i czekam na nn <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Wspaniałe imię głównej bohaterki!
    Co to ten półmetek??? Musze wiedzieć teraz! XD
    Tu się wkradła podwójna spacja po "sami":
    "Według legend to sami Bogowie stworzyli metalowych Tytanów i powybijali za ich pomocą większość naszego gatunku, aby na nowo zaprowadzić porządek na świecie."

    A tu nie powinna być duża litera? Jak nie, to sorry XD
    "– Hm? – zerknęłam na niego ukradkiem."

    Bardzo mi się podobało! Widzę tuta potencjał na książkę, naprawdę :D Chociaż jak dla mnie, dla osoby leniwej, trochę za dużo opisów XD Ale wiadomo, wprowadzenie. Super przedstawiłaś ten świat, jestem całkowicie wciągnięta. Chcę już dwójkę! Chce wiedzieć co to ten Półmetek (w mojej szkole to impreza w klubie w styczniu, ale ok:D).

    Weny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też uwielbiam to imię. W ogóle niemieckie imiona są super, kocham je całym serduszkiem.

      Och, faktycznie, mała litera mi się tam wkradła. Spację też już usuwam, dzięki za czujność! :)

      Co do Półmetka - nie bój nic, w następnym rozdziale wszystkiego się dowiesz. <3
      Hmm, książkę? Nie sądzę, że mam aż tak rozwinięty warsztat, muszę jeszcze sporo nad nim popracować. Aczkolwiek miło się czyta takie słowa, dzięki! :)

      Usuń
  3. Może i opisów dużo, ale z jaką ogromną przyjemnością się to czytało! Ciekawa i jednocześnie owiana tajemnicą fabuła, i może nie jestem jeszcze teraz fanką Lydii (uwielbiam to imię, wiesz? hah), to na pewno niedługo zostanę :D
    Ale mnie nurtuje - czo to ten Półmetek? Jeśli odpowiedź będzie w drugim rozdziale, to pisz pisz, bo się nie mogę doczekać.
    Tak więc - weny, samozaparcia i czekam na następny rozdział <3

    OdpowiedzUsuń
  4. Nawet nie wiesz, pod jakim wrażeniem właśnie jestem. Ten rozdział jest po prostu idealny! I co z tego, że mało dialogów, co z tego, że mało akcji! Dziewczyno, ten rozdział jest wręcz idealny! Każdy, absolutnie każdy wers, każdy akapit był na miejscu. Nic nie zostało przeładowane, a całą tę spójność czytało się nieziemsko! Naprawdę, aż chciałabym od razu zakupić całą książkę i przeczytać całość w jeden dzień.
    Bardzo mi się podoba pomysł powrotu do natury, kiedy technologia obróciła się przeciwko człowiekowi. Podoba mi się również pomysł umiejscowienia akcji opowiadania w Niemczech. Mamy już tyle Angli, Ameryki i Polski, że przydałoby się coś ciekawego.
    Jeśli chodzi o bohaterów, to bardzo polubiłam Lydię. Owszem, jest strasznie podatna, naiwna, jak się zdaje, i zabobonna, ale co z tego? Pisanie z jej perspektywy było strzałem w dziesiątkę, bo dzięki temu mamy możliwość poznać sposób myślenia statystycznego mieszkańca Zuflucht. Gdybyś z kolei wybrała perspektywę na przykład takiego Friedricha, nie wydaje mi się, że zrozumielibiśmy przedstawione przez ciebie społeczeczeństwo tak dobrze. Mam wrażenie, że podczas Półmetka (cokolwiek to jest) to właśnie Friedrich zostanie wybrany i być może Lydia będzie chciała go ratować? Nie wiem, czym jest ten Półmetek, ale nie brzmi obiecująco, więc może ta "wybrana' osoba ma zostać oddana w ofierze dla bogów? Koniec końców trafią do lasu i wyruszą do Berlina. Takie moje podejrzenia. ;)
    Pozdrawiam, dodaję do obserwowanych i linkow. Native
    PS: Mogłabym wiedzieć, dlaczego wybrałaś właśnie Niemcy? ;)

    http://martwi-przed-switem.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za taką opinię :)
      Wybrałam Niemcy, ponieważ mam dziwną manię na punkcie Niemiec, po prostu. Lubię tamtejszych ludzi oraz język, choć sama znam go na poziomie podstawówki albo jeszcze niżej.
      A co do Lydii - właśnie taką osobą miała być.

      Usuń
    2. Ja z kolei mam ich dość, gdyż tu mieszkam. Owszem, ludzie są świetni, język nie taki zły, ale że wciąż go nie znam tak, jakbym chciała, to znacznie trudniej jest mi go polubić. ;)
      Gratuluję świetnego rozdziału. Wyszedł idealnie!
      Pozdrawiam, Native

      Usuń

Layout by Yassmine